Liverpool bez argumentów na Old Trafford – analiza taktyczna

FC Nantes
Obserwuj nas w
Na zdjęciu: FC Nantes

Manchester United w pełni zasłużenie pokonał Liverpool 2:1. Czerwone Diabły znalazły sposób na uzyskanie przewagi w środku boiska, co okazało się kluczem do zwycięstwa. Goście z Merseyside zaprezentowali się w sobotnie popołudnie bardzo mizernie.

Czytaj dalej…

Po meczu sir Alex Ferguson był niepocieszony wyłącznie tak niską różnicą bramkową. Gracze z Old Trafford przeważali przez znaczną część spotkania. Menedżer United zadowolenie z podstawy własnych podopiecznych wyraził tym, że przez 90. minut nie dokonał ani jednej zmiany!

Formacje wyjściowe

Gospodarze zastosowali swoje standardowe ustawienie 4-4-1-1 z Dannym Welbeckiem na szpicy. Do roli skrzydłowego wrócił niezniszczalny Ryan Giggs.

W sercu drugiej linii operowali Paul Scholes i Michael Carrick. Ich zadanie polegało na regulowaniu tempa ataków United oraz na przenoszeniu ciężaru gry na boki.

Liverpool zaczął w formacji 4-3-3. Kenny Dalglish chciał uzyskać przewagę liczebną w środku boiska, dzięki obecności trzech centralnych pomocników. Najbardziej wycofany z nich, Jay Spearing, miał zakryć lukę między linią obrony i pomocy, w której chętnie operuje Wayne Rooney.

Dalglish postawił na szybkość przedniej formacji. Ze składu wycofał spowalniającego tempo rozegrania Andy’ego Carrolla. W jego miejsce wskoczył dynamiczny Luis Suarez.

Krótki moment Liverpoolu

The Reds dobrze rozpoczęli sobotnie starcie. Trójka środkowych pomocników miała sporo miejsca na wymienianie dokładnych podań. Do ofensywy często zapędzał się prawy obrońca Glen Johnson. Anglik oddał dwa groźne strzały po tym jak ścinał akcje ze skrzydła na lewą nogę.

Udanie w defensywie radził sobie Spearing. 23-latek podążał jak cień za Rooneyem i ograniczał rywalowi pole manewru. Skutecznie blokował zagrania Manchesteru United. Liverpoolczycy blisko kryli kluczowych rozgrywających mistrzów Anglii. Jordan Henderson trzymał się blisko Carricka, dlatego Czerwone Diabły musiały przenieść ataki w boczne sektory.

Skrzydła Czerwonych Diabłów

Gospodarze rzadko korzystali z lewej flanki. Dużo częściej zatrudniany był Antonio Valencia. Ekwadorczyk radził sobie z mijaniem Jose Enrique. Zaliczył aż cztery kluczowe podania. Valencia miał zapewniony komfort bezpośrednich pojedynków z hiszpańskim obrońcą dzięki pomysłowym rozegraniom kolegów.

Szybkie podania ze środka boiska wiązały defensywę Liverpoolu. Następnie Carrick lub Scholes jednym dłuższym zagraniem otwierali przed Valencią korytarz, który krył tylko Enrique. Ekwadorczyk z szans korzystał na tyle umiejętnie, że po meczu jego skuteczność chwalił Rooney.

– Enrique to świetny boczny obrońca. Jest szybki i silny, ma podobną budowę ciała jak Antonio. Sądzę, że Valencia zagrał naprawdę dobrze, tak jak to robi od kilku tygodni. Jest dla nas bardzo ważny – stwierdził napastnik z numerem 10.

W pierwszej połowie istotne znaczenie miał także drugi skrzydłowy United. Giggs zagrał zupełnie inaczej jak Valencia. Zamiast ścigać się z obrońcą przy linii, wolał schodzić do środka boiska.

W ten sposób Giggs wyrównywał stan liczebny obu ekip w centrum boiska. Walijczyk jako ofensywny pomocnik często uruchamiał Welbecka. Młody Anglik z werwą wbiegał między stoperów Liverpoolu.

The Reds w pierwszej połowie głównie blokowali dostępu do własnej bramki. Próby ataku polegały na posyłaniu długiej piłki na dobieg do Suareza. Urugwajczyk otrzymywał niewystarczająco dużo pomocy od Dirka Kuyta oraz Stewarta Downinga, dlatego najczęściej nabijał się na liczący czterech graczy mur obronny gospodarzy. Suarezowi tylko raz udało się znaleźć miejsce do rozpędzenia się, ale jego okazję zastopował świetnym wślizgiem Rio Ferdinand. Liverpool prezentował się słabiej, ale utrzymywał się na powierzchni dzięki niezłej defensywie.

Nokaut

Czerwone Diabły zaczęły drugą połowę w stylu… Chelsea sprzed tygodnia. The Blues w zeszłą niedzielę strzelili United dwa gole w pierwszych pięciu minutach po przerwie. Ten scenariusz powtórzył się na Old Trafford, tylko jego beneficjentami byli teraz chłopcy Fergusona. Pierwsza bramka padła po nieumiejętnej obronie rzutu rożnego przez liverpoolczyków, którzy nie wybili właściwie dośrodkowania i pozostawili niepilnowanego Rooneya przed bramką. Drugie trafienie to błąd dobrego wcześniej Spearinga, który dał sobie odebrać piłkę Valencii tuż przed własną bramką. Kontra United zakończyła się bezlitosnym wykończeniem akcji przez Rooneya.

Straty kompletnie przybiły Liverpool. The Reds mieli problemy z płynnością podań. Między zawodnikami powstawały zbyt duże odległości. Gracz przy piłce nie miał wystarczającej ilości opcji do kontynuowania akcji. Wynikiem tego były niezliczone przechwyty gospodarzy, w których wyróżniali się Carrick i Jonny Evans.

Dalglish starał się ratować wynik podwójną zmianą i przemeblowaniem taktyki. Fatalnego Downinga zastąpił Craig Bellamy, a Carroll wszedł w miejsce Spearinga. Oznaczało to przejście na system 4-4-2.

Nowy plan był skazany na niepowodzenie z dwóch powodów: 1) Liverpool miał mniej graczy w środku boiska, ponieważ do drugiej linii wracał Rooney, 2) Napastnicy grali bardzo daleko od pomocników. Carroll czekał na dośrodkowania, ale centry nie nadlatywały.

Gracze Fergusona zabijali czas długimi wymianami podań pomocników, przenoszeniem ciężaru gry na oba skrzydła. Nieustannie aktywny był Valencia. Sielankę na Old Trafford zakłócił przypadkowy gol Suareza po stałym fragmencie gry w 80. minucie.

– Próbowaliśmy dograć mecz do końca, utrzymywać posiadanie. Nie czuliśmy poważnego zagrożenia przed startą bramki – mówił Ferguson.

Trafienie dodało otuchy przyjezdnym. Liverpool wyszedł wyżej do obrony, ale ciągle miał trudności z kreowaniem korzystnych sytuacji. Manchester United cofnął się pod własną bramkę i próbował kraść cenne sekundy. Czas w końcówce upływał głównie na wyrzutach z autu graczy z Manchesteru.

Podsumowanie

Zawodnicy z Old Trafford wygrali dokładnością podań, szerszą gamą wariantów ofensywnych i skutecznym wykorzystywaniem Valencii. Podopieczni Fergusona zagrali cierpliwie. Wypunktowali rywali oraz zamknęli im drogę do własnej bramki.

Liverpool dotąd tracił punkty przez nieskuteczność. W Manchesterze to nie było przyczyną niepowodzenia. The Reds mieli olbrzymie problemy z dotarciem w okolice pola karnego Czerwonych Diabłów. Kompromitująca postawa skrzydłowych uniemożliwiła jakiekolwiek rozciąganie defensywy przeciwników.

The Reds przegrali, ale ciągle mogą marzyć o miejscu w Lidze Mistrzów. Czwartą lokatę w Premier League należy wywalczyć nie heroicznymi bojami na Old Trafford, ale regularnym punktowaniem przeciętniaków na Anfield. Dlatego o sobotnim niepowodzeniu chłopcy Dalglisha powinni jak najszybciej zapomnieć.

Komentarze